Short Spanish trips, Wed, 31 Mar 2010 | written by Simon
Simon with Eva at a City, Museum, Park, Temple, UNESCO site in Europe, Spain

Kontrast był niesamowity. Na lotnisko w Prestwick jechaliśmy w deszczu i coraz mocniejszej wichurze. Wychodząc z samochodu musiałem się trzymać kapelusza, a na lotnisko dobiegliśmy szczękając zębami. Przejście z bramki do samolotu i stanie w kolejce do wejścia było wykańczające.

A potem wylądowaliśmy. Hiszpanie się nie pierdzielą z takimi szczegółami jak zadaszona droga od samolotu do hali przylotów – po co? 18st C w środku nocy, wiatru nic, deszcz jak zły sen… No to poczuliśmy, że jesteśmy na wakacjach!

31/03/2010

Po szybkiej przeprawie z lotniska w Reus do hotelu w Barcelonie, w trakcie której rozwiązaliśmy podstawowe problemy jakie powstawać mogą podczas fuzji jądrowej i wysyłania odpadów jądrowych windą orbitalną w kosmos, bezproblemowo zakwaterowaliśmy się na miejscu. Jedna z milszych rzeczy, jakie nas spotkały po drodze, to przejazd taksówką – nie tylko nie był horrendalnie drogi, jak możnaby się spodziewać po taksiarzu złapanym na dworcu, co więcej, kiedy facet przez przypadek pomylił adresy i zawiózł nas nie tam, gdzie trzeba, zatrzymał licznik i od tego momentu dalej nas nie kasował. Mała rzecz, ale jakoś tak sprawia, że człowiek czuje się bezpiecznie. Dość nas potem wydoili za wejścia do muzeów, ale taki drobiazg daje człowiekowi dobre nastawienie na wizytę.

Sam hotel okazał się jakości może nie najprzedniejszej, ale całkiem znośnej. Czym prędzej odłączyliśmy telewizor, mniej więcej rozpakowaliśmy się i wskoczyliśmy do łóżka, co by być następnego dnia wyspanym na zwiedzanie. Celowo nie włączając budzika. Bogowie, nigdy się chyba tak nie wyspałem, jak w Barcelonie! Już pierwszego dnia wstaliśmy w południe. Myśleliśmy, że to jedenasta, ale potem okazało się, że zapomnieliśmy, że zmienialiśmy strefę czasową i nie przestawiliśmy zegarków! Ale o tym jeszcze później. Na razie dziarsko, choć nieco powoli i z pewną dozą wakacyjnej ospałości zapakowaliśmy się i wybraliśmy na miasto. Plan był prosty – jedziemy na Plaça Catalunya, a potem łazimy w tę i we w tę skręcając jak nam coś ciekawego zabłyszczy. W zasadzie to plan był jeszcze nawet prostszy – jedziemy szukać kawiarni, bo w hotelu niestety nie mogliśmy sobie nawet wody ugotować, o śniadaniu nie wspominając. Tak czy inaczej, oba plany zostały zrealizowane wzorcowo, temi ręcami (nogami?) i na 200% normy.

Siedliśmy z kawą i herbatą w ręku na Plaça Catalunya, podziwiając fontanny, całkiem niezłe budynki dookoła, przyglądając się ludziom, odpędzając gołębie… Zaczynaliśmy wczuwać się w klimat Barcelony. Później ruszyliśmy w dół Las Ramblas – największego i najbardziej turystycznego deptaku miejskiego, z masą sklepów, knajpek, żywych figur, świergoczących Pakistańczyków, portrecistów, sprzedawców ptaków (!) i przede wszystkim – turystów. To miejsce musi wyglądać naprawdę strasznie w sezonie, przecież teraz niby jeszcze tyle turystów być nie powinno, a jak tam było pełno! Toteż mieliśmy dodatkową motywację, żeby co i rusz zbaczać z drogi w te wspaniałe wąskie uliczki, które otaczając Las Ramblas z obu stron, przyglądać się tym zabawnym balkonikom, masie świetnych secesyjnych i klasycyzujących kamieniczek, przysiadać na placykach, przyglądać się teatrom. wpadliśmy na bibliotekę, akademię medyczną, uniwerek, galerię sztuki współczesnej, parę kościołów, wielki targ warzywny – ale przede wszystkim chodziliśmy po prostu wałęsaliśmy się tu i tam wczuwając się w klimat miasta. Trochę z dala od głównych szlaków turystycznych, przecinając od czasu do czasu Las Ramblas dotarliśmy tak do nabrzeża, pochodziliśmy po pomostach, po czym skoczyliśmy do Barcelonetty na jakieś jedzenie. Tam czas mija naprawdę niepostrzeżenie – zdaje się, że tylko moje stopy były go w stanie zauważać jakoś bardziej miarodajnie, choć z czasem przyzwyczaiłem się całkiem ignorować to, że z biegiem dnia coraz bardziej bolą. Sabotaż mi tu będą odprawiać, niedoczekanie!

Po obiedzie podjęliśmy odważną próbę poleżenia trochę na plaży Barcelonetty, ale zbyt silny wiatr który uparcie walczył z marcowym słońcem wygnał nas z tamtąd dość szybko. Ot, nogi trochę pomoczyłem i tyle. Trochę jeszcze przeszliśmy się plażą aż powoli doszliśmy do Parc de La Ciutadella. Całkiem przyjemne miejsce, ale bez przesady – parków akurat Hiszpanie jakos najlepszych nie robią, stwierdziliśmy. Ale o tym jeszcze później. Przy tym w Parc de La Ciutadella podjęli dość marną próbę stworzenia czegoś na miarę Fontanna di Trevi – może sama fontanna nie najgorsza, ale nijak się ma do Rzymskiego cudu. Ciekawe, że tuż obok znaleźliśmy kilkoro stepujących tubylców. Tak sobie stali na takim podwyższeniu, klaskali i stepowali do rytmu, dla zabawy. Super sprawa, posiedzieliśmy, popatrzyliśmy, aż w końcu zmarzliśmy i ruszyliśmy dalej. Powłóczywszy się jeszcze trochę po okolicy siedliśmy wreszcie w jakiejś knajpie przypadkowej, która jakoś przytulniej wyglądała i zamówiliśmy po drineczku. Te wakacje jednak dobrze nam zrobiły, i czuć to było już pierwszego dnia – emocjonalne napięcia i nieporozumienia od razu bardziej chciało się spokojnie przy drinku omówić, porozmawiać, przytulić i jakoś tak poczuć, że codzienne i mniej codzienne zmartwienia opadają i zostają powoli w tyle. I dobrze.

Do domu wróciliśmy jakoś po nocy, roześmiani i szczęśliwsi.

01/04/2010

Tak jak i poprzedniego dnia, i tym razem pospaliśmy długo. To długie spanie jakoś nam tak w krew weszło w Barcelonie. Ale dni męczące, więc trzeba było jakoś wypocząć, poza tym od czego są wakacje! Przekonaliśmy się tylko, że takie późne spanie ma swoje minusy – rano kiedy sprzątaczki hotelowe zaczynają się krzątać robi się mniej przyjemnie. Ale cóż, nie płaciliśmy za hotel ze specjalnie wyciszanymi ścianami, więc tylko się cieszyć, że sąsiadów mieliśmy w miarę spokojnych. Swoją drogą zupełnie nie rozumiem, dlaczego sprzątanie w hotelach zaczyna się tak wcześnie – jeśli ktoś jedzie na wakacje, to szanse, że będzie wstawał codziennie o ósmej, są naprawdę nikłe, nie lepiej zaczekać i rozpocząć dopiero około jedenastej, kiedy większość gości już wyszła? Ale pewnie mają swoje powody. Niemniej koniec tej refleksji jest nieunikniony – nie miałbym nic przeciwko nie takim znów strasznym hałasom rano jeśli znaczyłoby to, że za każdym razem kiedy wracam do domu znajdowałbym go magicznie posprzątanym! To jest po prostu niesamowite i nieznane dotąd uczucie! Może mi i słoma z butów wychodzi, ale moje doświadczenia z hotelami były dotąd bardzo ograniczone i sama myśl o tym, że tak mogłoby być też w domu… No, jest motywacja do zarabiania pieniędzy, co by mieć na pomoc domową!

Ale do rzeczy. W czwartek postanowiliśmy trochę jeszcze się poszlajać, ale z nieco bardziej zorganizowanym planem. Początek prosty – Palau Güell. Budynek zaprojektowany przez Gaudiego dla rodziny Güell, która niech będzie za swój mecenat sławiona na wieki. Niestety, pałac jest w remoncie (od 2004!) i z całości zobaczyć mogliśmy w zasadzie tylko piwnice – szkoda, bo na zdjęciach piętra prezentowały się wspaniale. Ale co zrobić, na remont nie poradzisz, dobrze, że remontują, będzie co oglądać jak przyjedziemy następnym razem.

Następnie poszliśmy zwiedzić Barri Gotik. Barcelońska dzielnica gotycka jest doprawdy wspaniała, szczęściarze nigdy nie mieli wojny w tym mieście i niektóre zabytki stoją nieruszone naprawdę długo. Chodzenie tymi uliczkami i napotykanie co i rusz na gotyckie budowle jest niesamowite, a największe wrażenie robi oczywiście katedra. Niestety fasada i wieża były akurat w remoncie, niewiele więc zobaczyliśmy, ale wnętrze… Na początku trochę kręciliśmy nosami, że kasują tam 5€ za wstęp, ale potem po pierwsze stwierdziliśmy, że katedra rzeczywiście wymaga remontu i z przyjemnością dołożymy do niego swoją małą cegiełkę, a po drugie – tam naprawdę było co oglądać. Katedra jest przepiękna, co prawda do jej gotyckiej struktury późniejsze wieki dodały sporo ozdób (obowiązkowe barokowe kapliczki), pozostaje jednak wspaniale surowa i zdecydowanie hiszpańska. Po obejrzeniu wnętrza wjechaliśmy na jej dach by podziwiać z wysokości panoramę i przy okazji przyjrzeć się z bliska pracom remontowym nad wieżą, a później poszliśmy do jednego z najwspanialszych krużganków katedralnych jakie widziałem. Prosty, ze wspaniale skomponowaną roślinnością, małą fontanną i stawkiem w którym wygrzewały się żółwie wodne – cudo.

Takie wrażenia trzeba dobrze uczcić, poszliśmy więc szybko coś zjeść. Co tu dużo mówić, wrażenia wrażeniami, ale żołądek żołądkiem. Poza tym zdaje się, że istnieje jakieś tajemne połączenie między obojgiem, bo wrażenia są jakoś w stanie żołądek trzymać w ryzach, ale kiedy się kończą, głód odzywa się ze zdwojoną siłą. Parszywie tak szuka się knajpy w okolicach turystycznych, człowiek cały czas ma wrażenie, że jak tylko odejdzie jeszcze dwadzieścia metrów dalej od głównych szlaków to znajdzie knajpy o wiele lepsze i tańsze. I tak wędrując znaleźliśmy w końcu całkiem przytulny bar ze świetnymi kelnerkami, którym z przyjemnością zostawiliśmy spory napiwek. Przy okazji nareszcie dowiedzieliśmy się, że zapomnieliśmy zmienić czas po przylocie, kiedy okazało się, że zjawiliśmy się dosłownie na ostatnią chwilę by zamówić lunch, który przestają podawać po czwartej. A my wakacyjne ciołki myśleliśmy, że jest jeszcze godzina wcześniej! Ha, właśnie tak! Takie luzy mieliśmy!

Później powłóczyliśmy się jeszcze trochę i ruszyliśmy w stronę kolejnego głównego punktu dnia – Museu Picasso. Zanim weszliśmy zrobiliśmy najlepszy interes tej wycieczki – kupiliśmy zbiorczy bilet na wejścia do siedmiu większych muzeów w mieście za mniej niż połowę tego, co normalnie musielibyśmy zapłacić. Ha, pewnie myśleli, że i tak nikt nie wykorzysta takiego karnetu w całości, ale nie znali jeszcze nas! Samo muzeum było naprawdę niezłe – widać w nim dokładnie ewolucję artystyczną, jaką przeszedł Picasso, jest sporo z jego najlepszych dzieł (choć niestety nie z okresu kubistycznego – ten jest najgorzej reprezentowany), a kompletna kolekcja 58 przeróbek Las Meninas Velasqueza jest wręcz niesamowita. Takie studium jednego obrazu, wręcz wariacje na jego temat, to rzecz rzadko spotykana w malarstwie, a szkoda, bo to właśnie przez kolejne opracowania tego samego tematu najlepiej zwraca się uwagę na stronę formalną dzieła, na warsztat i to, zmiana stylistyczna nadaje dziełom przedstawiającym to samo inny charakter. Oboje byliśmy pod głębokim wrażeniem.

Po wizycie u Pabla pochodziliśmy jeszcze trochę po okolicy – znów te wspaniałe barcelońskie uliczki, tym razem jednak trochę inne niż w okolicy Rambli i Barri Gotik. Takie spacerowanie uliczkami jest uzależniające, nawet nie spostrzegliśmy się jak było już późno i postanowiliśmy wracać i zrobić sobie jakąś ciepłą kąpiel. Bo kąpiele to dobra rzecz jest.

02/04/2010

Oda do cukierków hotelowych:

O wy, co kieszeń wypychacie dumnie
I kiedy w miasta tłumie
Szukamy chwili ukojenia…
Szeleszczące papierki.
Glukoza.
– Tego nikt nie zrozumie,
Kto was nie skosztował.
Szczególnie, że darmo leżycie w hotelowej misie
Jak grusze ciche,
W recepcji,
na ladzie.

Następnego dnia, uzbroiwszy się w zapas cukierków (to niesamowite, jak wiele radości z takiego drobiazgu), ruszyliśmy na Montjuïc – wzgórze niegdyś wyznaczające południowo-zachodni brzegu miasta, a na początku XX wieku zagospodarowane najpierw by gościć wystawę światową, później wzbogacone o zamek wybudowany w czasie wojny domowej, a pod koniec wieku o stadiony goszczące igrzyska olimpijskie w 1992 roku. To, co nas tam jednak prócz niezłych widoków na miasto najbardziej interesowało, to zatrzęsienie muzeów i galerii! O ile muzea archeologiczne, broni i etnologiczne aż tak nas nie pociągały, o tyle Fundació Joana Miró, Museu Nacional D’art. De Catalunya, galeria Caixa Forum i Pavelló Mies van der Rohe były na liście obowiązkowej.

Przeszedłwszy się trochę po okolicy zaczęliśmy od Miró i tu przekonaliśmy się, do czego jeszcze przydają się te mega-tanie karnety, które kupiliśmy. Do omijania kolejki! Super sprawa, bo zaoszczędziło nam to pewnie z pół godziny stania. Sama galeria jest niezła, zdecydowanie warta zobaczenia, choć przyznać muszę, że moim zdaniem Miro w porównaniu z Picasso wypada blado. Rozumiem dążenie do prostoty, rozumiem inne idee za jego twórczością, ale spora ilość jego dzieł zwyczajnie mnie nie przekonuje – prostota, która coś wydobywa niewątpliwie powinna być ceniona, ale prostota, która na nic specjalnego nie zwraca uwagi zwyczajnie sprawia wrażenie, że autor nie starał się jakoś specjalnie. Szczególnie w przypadku Miró, który wszak w stosunku do większości swoich dzieł uważał, że nazywanie ich abstrakcyjną dekoracją czy design’em jest błędem, gdyż mają one istotne znaczenie. Cóż, jeśli dzieła, które mają wszak do odbiorcy przemawiać, wydają się stworzone zbyt ubogimi środkami, by miały jakąś istotną siłę wyrazu. Powiedziawszy to, wiele z jego dzieł było nadal bardzo ciekawych, jednak w porównaniu z Picasso procent obrazów które nie wydawały się warte więcej niż dziesięciu sekund uwagi było znacznie więcej. Przy tym w galerii znajdowało się sporo dzieł artystów współczesnych, w większości moim zdaniem niestety zawstydzająco kiepskich. Ale o tym jeszcze będzie mowa, bo kiepskiej sztuki współczesnej jeszcze się naoglądamy.

Po posileniu się ciasteczkami i cukierkami ruszyliśmy powoli przez park w stronę MNAC, kiedy jednak tam doszliśmy, okazało się, że muzeum jest zamknięte. Chwilę pochodziliśmy dookoła, zawiedzeni zastanawialiśmy się, o co chodzi, i wtedy nadeszło oświecenie – przecież dzisiaj jest Wielki Piątek! No też nic dziwnego, że muzeum o 14.30 zamknęli i już nie wpuszczają. Szybka zmiana planów zatem – ale najpierw poszliśmy coś zjeść. I trafiliśmy naprawdę nieźle – o ile przez większość czasu zależało nam na jedzeniu potraw hiszpańskich, o tyle tym razem trafiliśmy na japoński bufet – cóż, nieograniczonej ilości sushi nie patrzy się w zęby, więc wcale nie narzekając zabraliśmy się do pałaszowania.

03/04/2010

Dzień w muzeum MACBA

04/03/2010

Parc Guell

05/03/2010

Sagrada Familia

06/03/2010 – daytrip to Figueres

07/03/2010

Casa Battló, La Pedrera, Santa Maria del Mar